Gdy droga do celu jest walką

Gdy droga do celu jest walką,
możesz dotrzeć do niego martwy…
Gdybym sama tego nie doświadczyła, mogłabym nie dowierzać. Mogłabym dyskutować, że przecież jak chce się osiągnąć upragniony cel, trzeba się wspinać pod górę, zmagać, czasem siłować ze sobą, przekraczać siebie, by rozbijać wewnętrzne blokady, przeć niezłomnie mimo przeciwności itd.
Dlaczego właśnie tak? Bo nikt mi nie powiedział, że droga do celu to przede wszystkim zaufanie. To działanie w wewnętrznej miękkości i oddanie efektu opiekuńczym dłoniom Życia – naszemu najtroskliwszemu rodzicowi. To właśnie Ono, przez niektórych nazywane Bogiem, Wszechświatem, Źródłem czy Siłą Wyższą, w każdej chwili dba o nas, swoje ukochane dzieci, by nasze pragnienia, potrzeby i dążenia spełniały się dokładnie wtedy, gdy jest ich czas i nasza gotowość na nie.
Gdy droga do celu jest walką, szarpiemy się z całym światem, z samym/ samą sobą i właśnie z Życiem. Spalamy się, niejednokrotnie nadużywając siebie i/lub innych, gwałcąc własne granice i możliwości, poganiając siebie i kopiąc od środka za kolejne potknięcia, które oddalają nas od wymarzonego celu.
Ta ciągnąca się czasami bardzo długo szarpanina dobija nas, blokuje oddech, zawęża widzenie, skazuje na samopotępienie. Odgradza nas od siebie, bo w zaślepieniu gubimy całą istotę, którą jesteśmy, zatapia w lęku, że znów się nie uda, że znów zamiast postawienia nogi na szczycie i westchnienia pełnego spełnienia, będzie ból i poczucie straty. Straty kolejnej możliwości, kolejnej szansy na dotarcie do celu.
Bijąc na ślepo, by utorować sobie szlak do celu, zatracamy swoją prawdę i przestajemy widzieć samą drogę, która często pokazuje nam, że na coś jest za wcześnie, że nasza gotowość na spełnienie stworzonego przez nas pragnienia nie jest ostatecznie dojrzała. Że mamy jeszcze coś do zrobienia, zanim przyjdzie to wyczekiwane i upragnione. Że na przeszkodzie nie stoi Wszechświat czy nasza nieudolność, tylko nasze zranienia i toksyczne przekonania, które trzeba uleczyć.
W trakcie drogi do celu, która jest bitwą wymierzoną w samego siebie i Życie, mamy poczucie, że dla nas nie ma, nam się nie należy, dla nas ktoś nie przewidział. Zaczynamy myśleć, że jesteśmy gorsi. No bo skoro inni to mają, im przychodzi to łatwo, a my nieskutecznie musimy się o to bić, to wniosek dla umysłu jest jeden:
Muszę być gorsza, muszę być gorszy. Nie zasługuję na to. Życie tego dla mnie nie przewidziało.
Gdybym nie wiedziała, że takie przekonania pochodzą z najgłębszych warstw mojej podświadomości, których reprezentantem jest moje wewnętrzne dziecko, możliwe, że trwałabym w nich zatopiona jeszcze bardzo długo, a może do końca życia. Potrzebowałam aż dziewięciu miesięcy (!), by zatrzymać się w toksycznych wierzeniach o sobie samej i Życiu. Musiałam ponownie zejść do kolejnego wewnętrznego piekła, by oddzielić to, kim tak naprawdę jestem, od tego, co we mnie wtłoczono – najczęściej nieświadomie – w dzieciństwie.
Za wszystkim stoi brak zaufania
Dlaczego tak wielu z nas w zaślepieniu prze do celu, zamiast w spokoju do niego kroczyć? Bo nie wierzy, że to, czego pragnie, może dostać, bo wątpi, że mu się należy tak samo jak innym. Bo nie ma w sobie pierwotnego zaufania. A nie ma nie dlatego, że jest złą osobą czy coś z nim nie tak. Nie ma, bo kiedyś, na początku jego drogi, ktoś to zaufanie boleśnie złamał, najczęściej nie raz… Złamał, zostawiając rozległą ranę w samym środku serca.
Za każdym razem, gdy naszym celem było spełnienie jakiejkolwiek potrzeby – miłości, bliskości, poczucia bezpieczeństwa, kontaktu, obecności, uwagi, troski, aprobaty, stawania za nami, widzenia nas, akceptacji, radości z naszego towarzystwa, zabawy, wiary w nas – a rodzic nie stawiał się do jej spełnienia, łamał tym samym nasze zaufanie do tego, że na to zasługujemy, że nam się należy. W moim odczuciu właśnie z tego narodziła się walka o cel, wojna z Bogiem i własnym jestestwem o dotarcie na szczyt.
Małe dziecko w nas, które doświadczyło deprywacji swoich potrzeb ze strony najbliższych opiekunów, wierzy, że aby osiągnąć cel, musi walczyć o niego do granic wyczerpania. Nie pamięta, jak to jest ufać, bo tak wiele razy to zaufanie zostało złamane.
Powrót do dziecka, którym byliśmy
i zajęcie się nim
Ból po tych wszystkich straconych okazjach do czucia się kochanym nie zniknął. Stał się natomiast motorem napędzającym walkę o każdy większy cel w dorosłym życiu. Bez zwrócenia się do tego dziecka schemat działania pozostanie bez zmian. Droga do celu będzie walką, zawsze. A dotarcie na szczyt nie przyniesie spełnienia i radości, bo gdy wreszcie się tam znajdziemy, będziemy psychicznie i emocjonalnie martwi, spaleni, sponiewierani własnymi staraniami. Smak celu będzie papierowy i matowy, bez głębi i kolorów, może nawet pachnieć popiołem. Tak jak mój ostatni…
Jedyna droga na uzdrowienie tego toksycznego skryptu, która według mnie jest skuteczna, to powrót do dziecka w nas, które doświadczało nieustannego braku w zaspokajaniu swoich potrzeb. To wysłuchanie go i uznanie jego bólu oraz poczucia zawodu światem i Życiem, które reprezentowali najbliżsi dorośli. To, na czym wyrósł brak zaufania do ludzi, do Boga i siebie, wymaga odsłonięcia i objęcia miłością, naszą dorosłą, dojrzałą, umiejącą zaopiekować się każdą raną w sobie. Wtedy jest szansa na uzdrowienie naszego sięgania po jakiekolwiek spełnienie.
To zaufanie nie przyjdzie w jednej chwili, bo złamane tyle razy, potrzebuje czasu, by się odrodzić. Na początku będzie raczkujące, raz poczujemy je bez trudu, innym razem zgubimy z pola widzenia i zadziałamy z niezdrowego automatu. Jak wszystko w nas, co wymaga uleczenia i zmiany, tak i to potrzebuje czasu i naszej akceptującej cierpliwości. Dajmy ją sobie 🤲🏻 ❤️