Bezdech – początki mojej nerwicy
Bezdech
Czy obudził Cię kiedyś w nocy bezdech albo miałaś/eś trudności z oddychaniem? Czy znasz uczucie duszenia się, bo Twoje ciało z niewiadomych powodów przestaje oddychać, zasysać powietrze?
Czy znasz niemożliwe do wytrzymania przerażenie, które zalewa Cię, bo zdajesz sobie sprawę z tego, że Twoje ciało może zawieść, przestać wtłaczać tlen do płuc? Ja znam bardzo dobrze. Doświadczyłam tego stanu dziesiątki razy. Pierwszy raz kilka miesięcy po rozpoczęciu I roku studiów, gdy pewnej zimowej nocy obudził mnie zatrzymany oddech. Mój własny oddech. Fala przerażenia i paniki, jaka mnie wtedy zalała, była nie do opisania. Nie wiedziałam wówczas, że tych fal będą setki, a ja będę bez koła ratunkowego przez wiele, wiele lat.
Do moich drzwi zapukała nerwica lękowa. Przez kilkanaście lat żyłam w piekle lęku, mając głowę pod wodą, w której mętnych wodach widziałam makabryczne obrazy, demoniczne twarze, słyszałam szepty. Jestem pewna, że to, czego wielokrotnie doświadczałam, to były zaburzenia psychotyczne i z perspektywy czasu myślę, że gdybym choć raz w takim stanie pojechała do lekarza i powiedziała, co widzę czy słyszę, skierowałby mnie na oddział psychiatryczny, co stanowiło dla mnie kolejny potężny motyw lękowy na moim nerwicowym płótnie. Obrazy, jakie pojawiały się nie tylko w mojej głowie, ale też w rzeczywistości, słowa, które słyszałam w szemrzącej wodzie lecącej z kranu czy szeleście folii, zamknęły mnie w kole lęku na prawie połowę życia. Robiłam wszystko, i w dzień i w nocy, by uciec od tego, by się jakoś ochronić. Dziś wiem, że robiłam wszystko, co mogłam, by uciec od tych części siebie, które, po tylu latach życia w przemocy, tylko tak umiały mi opowiedzieć o tym, co się tam wydarzyło.
Wizyty u psychiatrów
Bałam się mówić ludziom – tym najbliższym, znajomym i lekarzom – co przeżywam, bo lęk przed usłyszeniem, że jestem chora psychicznie (i trzeba mnie zamknąć w szpitalu) albo opętana, paraliżował mnie doszczętnie. Gdy kilka razy się odważyłam, na twarzach tych osób pojawiał się przestrach albo przynajmniej niepokój. No może oprócz twarzy psychiatrów, którzy w większości mieli je bez wyrazu, tajemnicze albo zakryte pobłażliwością. W każdym razie podczas wizyt u nich najczęściej czułam się traktowana z przymrużeniem oka.
Nikt nigdy nie zadał pytania w stylu „Pani Ilono, co takiego się wydarzyło, że dzisiaj pani ciało w taki sposób o tym opowiada?”.
Myślę, że mogłoby to wiele zmienić w mojej drodze do zdrowia, ale najwidoczniej miałam się jeszcze wiele lat przedzierać, nie czując kierunku. Każda wizyta u psychiatry była dla mnie koszmarem. Głównie dlatego, że bałam się usłyszeć coś, co będzie dla mnie oznaczać mój koniec. Prawie zawsze czułam ich wyższość nade mną i podczas wizyt stawałam się, w moim odczuciu, jeszcze większym czubkiem.
Co oni o mnie myśleli, do dziś jest dla mnie tajemnicą, ale to, co działo się w mojej głowie, było tak silne, że w mgnieniu oka stawało się prawdą, w którą wierzyłam bez mrugnięcia. Wśród postaw lekarzy, z którymi miałam styczność, był jeden wyjątek, może kiedyś o tym opowiem. W każdym razie, w oczach osób z rodziny, przyjaciół, bliskich koleżanek, odbijał się mój własny lęk. Długo nie było koło mnie nikogo, kto mógł pomieścić moje doświadczenia. Wiele razy słyszałam od tych osób, że coś jest nie tak, że może mam zaburzenia osobowości, może jakąś inną chorobę psychiczną i powinnam iść z tym do psychiatry. Wtedy poziom mojego lęku stawał się dużo wyższy niż tylko wysoki. Nie zawsze te osoby wiedziały, że od dawna biorę leki na ten psychiczny trąd, który zainfekował mój umysł. Były też głosy, że może coś mnie opętało i powinnam iść na egzorcyzmy. To akurat słyszałam od bliskiej mi osoby wielokrotnie. Mówiła to tak przekonująco, że jej prawie uwierzyłam. Czułam jednak gigantyczny opór wobec tego pomysłu, który trochę czytałam jako opór złego ducha/demona we mnie przed religijnym rytuałem (tutaj wyjątkowo mocno zderzałam się z fałszywymi przekonaniami zaszczepionymi przez religię, której mnie nauczono) a trochę jako „a weźcie wy wszyscy spier… ze swoimi radami” – poszłam za tym drugim, dzięki Bogu 😉). Nie mam żalu do tych osób, że mówiły czy radziły mi takie rzeczy, bo dziś wiem, że tylko (dla mnie to było tylko) tak umiały. Nie potrafiły mi pomóc, bo dla kogoś, kto nie doświadczył choć raz lękowego piekła, chyba niemożliwe jest zrozumienie osoby, która je przeżywa. Nie zmienia to jednak faktu, że czułam się po takich rozmowach jeszcze bardziej samotna, choć mogło się wydawać, że górnej granicy samotności już dawno dotknęłam…
Zaklęte koło lęku
Gdy pierwszy raz doświadczyłam bezdechu (i za każdym następnym razem), ilość myśli, które ciasno kłębiły się w mojej głowie i prędkość, z jaką się w niej przemieszczały, były paraliżujące. Wtedy, po kilku godzinach udało mi się na tyle wyciszyć, że nad ranem, wraz z pierwszym świtem, zasnęłam. Jednak to, co wydarzyło się tamtej nocy, stało się przerażającym i ogromnym cieniem, który chodził za mną przez wiele lat. Nawet w tych momentach, gdy brałam tzw. leki (kiedyś wyrażę moje zdanie na temat tabletek zwanych lekami i dlaczego się z taką nazwą nie zgadzam) czy świetnie bawiłam zamroczona alkoholem, zawsze przychodził lęk, że TO się może powtórzyć, że TO nie zniknęło. Od tamtej pory sama myśl o zaśnięciu wywoływała we mnie reakcję lękową. Osoby, którym mówiłam, że „mam coś takiego”, bagatelizowały to, mówiąc, że to niemożliwe, żeby przestać oddychać. Ponieważ od dłuższego czasu żyłam w wewnętrznym rozszczepieniu, gdzie dominował lęk, wierzyłam im, odrzucając swoje własne odczucia. Z każdym dniem miałam coraz mniej zaufania do mojego ciała i płynących z niego wrażeń. Powoli przestawałam wierzyć moim ocenom tego, czego doświadczam. Moje wieloletnie napięcie, towarzyszące tym wrażeniom, nazwałabym „ciągle na skraju”. Jeden krok i po mnie. Tak nie da się żyć, więc zaczęłam cicho prosić o śmierć. Noce zatrzymywania oddechu, zgodnie z moimi wyobrażeniami, zdarzały się coraz częściej. Lęk, jaki pojawiał się co noc, sprawiał, że wszystkie moje zmysły odbierały przestrzeń w zniekształceniu – przedmioty i ludzie, na których patrzyłam, wydawały się dziwne, nierzeczywiste, światło i dźwięki także, dotyk odczuwałam tak, jakby ciało, które go doświadcza, nie należało do mnie, smak w ustach, zapachy czy powietrze wciągane przez nos tak samo. Wszystkie te wrażenia wzmagały kolejne fale lęku i jeszcze bardziej zwiększały gonitwę myśli. A w tym wszystkim dominowało jedno, niesamowicie wielkie przeświadczenie, którym było poczucie całkowitego zagrożenia życia, lęk przed śmiercią tak wielki i pierwotny, jakby należał do całego istnienia a odczuwany był tylko przez jedno.
Mój sposób na to, co przestrasza rozchwiany umysł
Jak sobie z tym poradziłam? Po jakichś dziesięciu latach pewnego razu powiedziałam sobie „Koniec! Już nigdy więcej tego nie doświadczę!”. I faktycznie bezdechy nocne się skończyły, na jakiś czas. Nie miałam pojęcia, że powiedziałam wtedy do mojej podświadomości coś, co ona odebrała jako „Stop! Nie mam już na to siły. Znajdź mi coś innego”. I znalazła.
Co jakiś czas na miejsce jednego objawu, pojawiał się inny, równie mocno wyrzucający mnie ze złudnego poczucia równowagi.
Nie wiedziałam też, że wszystkie te trudne do zniesienia reakcje z ciała były komunikatami od mojej podświadomości (a dokładniej od mojego wewnętrznego dziecka), których kompletnie nie czytałam… Kiedy zaczęłam wracać do siebie – ale nie przez głowę, tylko przez ciało – bezdechy zaczęły wracać, ale ja o dziwo nie wpadałam już w panikę, tylko umiałam je obserwować i łączyć z emocjami, które w danym momencie mi towarzyszyły.
Gdybym wtedy miała dzisiejszą moją wiedzę i dzisiejszą samoświadomość, przy nocnym zatrzymaniu oddechu, pierwszą rzecz, jaką bym zrobiła, to zaczęła świadomie oddychać i obserwować wszystko, co się pojawia – lęk przed uduszeniem, śmiercią, pobudzenie, napływ myśli tworzonych przez przerażony umysł itd.
Czyli zrobiłabym to, co dziś robię w trudnych momentach – przyjęłabym siebie w tych objawach, przyjęłabym siebie z całą obecną zawartością, bo wiedziałabym, że poprzez objawy z ciała jakaś część mnie do mnie przemawia i prosi, by się nią zająć.
Teraz, kiedy pojawia się we mnie coś, na co umysł reaguje niepokojem, poddaję się temu, nie walczę, nie zmieniam. Gdy ostatnio procesowałam poczucie bezmocy (dla mnie to stan, gdy moja życiowa energia spada do minimum), zaczęłam coraz słabiej czuć ciało a głowa tworzyła myśli typu „A co, jak już nigdy się nie ruszę, jak już nigdy nie będę mieć energii, jak już nigdy nie wstanę z tej sofy??”. Kiedyś wpadłabym w popłoch, a teraz powiedziałam sobie „Ok, masz wrażenie zaburzenia czucia. Jestem przy Tobie i nawet gdybyś miała doświadczyć paraliżu i już nigdy się nie ruszyć, ja przy Tobie będę, nie zostawię Cię Kochanie”. Pozwoliłam sobie czuć to nieczucie, poddałam się mu i wiecie co? Ono zaprowadziło mnie do odczuć mojej mamy, która w pewnych sytuacjach chciała nie czuć, nie być tam, gdzie jest, co z kolei stanowiło element mojego okresu projekt/cel. Godzinę później byłam pełna energii i pisałam tekst na bloga. Kolejny raz byłam pod wrażeniem, jak zgoda na chwilę obecną, jakkolwiek trudna, przerażająca czy niewygodna by była, uwalnia ciało i umysł od ciężaru nieświadomie niesionego przez lata.
A jak Wy radzicie sobie w momentach, gdy pojawia się jakieś doznanie płynące z ciała, które umysł interpretuje jako zagrażające? Zapraszam do podzielenia się tym w komentarzach 🙂
Dziękuję, że zdecydowałaś/eś się przeczytać do końca ❤️